Goryle we mgle 31.01-26.02.2012 |
|
24.02.2012 Kabale, Uganda King Kong nadchodzi! Tekst rwandyjski wyszedł z opóźnieniem, kiedy wracaliśmy już z Konga. Teraz nieco retrospekcji. Zaczęła się pora deszczowa. W lesie Virunga nasze kurtki przeciwdeszczowe po 10 min. odmówiły współpracy. "No to spływamy" - powiedziały. Wyszliśmy, jak spod prysznica. Jesteśmy pełni obaw o pogodę. W jądrze ciemności. Pisaniny będzie dużo, ale i Kongo do małych nie należy (równy wielkości Europy zachodniej). Mamy zezwolenie na poruszanie się po jednej tylko prowincji - Kivu północne. A i tak stanowimy naprawdę rzadki okaz białego podróżnika. Przez ponad 25 lat rządził tu Mobutu - słynny miłośnik różowego szampana. Raz w miesiącu wysyłał Concorda do Paryża po nowe zapasy trunku. W międzyczasie, dla zabicia czasu, wymordował sporą część narodu. W 1997 po jego obaleniu wybuchła wielka wojna afrykańska. 9 krajów. Zginęło ok. 5 mln. "Nigdy więcej" w Afryce znaczy po prostu: "do następnego razu" (kauczukowi agenci belgijskiego króla Leopolda na początku XX w. wymordowali ok. 8 mln) Wjeżdżamy do miasta Goma nad jeziorem Kivu. Jezioro jest cudowne, olbrzymie, pełne wysp, fiordów, zatok. Za to Goma - to piekło!!! Jak z Apokalipsy , czy filmu: "Ucieczka z NY". Obozy uchodźców, prowizoryczne chaty, bezdomne dzieciaki. Za wysokim murem z drutem kolczastym "białasy" w wypasionych samochodach. Podobno jest tu największe nagromadzenie organizacji charytatywnych w Afryce. Wojska cała masa. Większość ludzi nosi jakiś mundur. Ograniczony jest dostęp do prądu. Łatwiej tu o zapalnik niż o zapalniczkę. Żołnierze poobwijani granatnikami. Ciekawe, kogo maja bronić ???? Goma, to coś jakby współczesne Pompeje. Przypomina krajobraz księżycowy (z tej ciemnej strony). Miasto czarne i zbudowane na lawie. 16 km stąd dymi słynny wulkan Nyiragongo. W 2002 zalał niemal całą Gomę. Mówi się, że może w każdej chwili wybuchnąć. A Goma to najniebezpieczniejsze miasto świata i to wcale nie ze względów kryminalnych. Mimo to mieszka tu ok. 1 mln ludzi (wszystkie domostwa parterowe). Oczywiście wspinamy się na Nyiragongo. Chcemy zobaczyć jezioro płynnej lawy, 200 m średnicy i porównać z Erta Ale w Etiopii (byliśmy tam 2 lata temu). 6 godzin po żużlu, pionowo w górę. Ledwie żyjemy. Temp. lawy 980 stopni C., a w nocy zimno, ok 5 st.C. Kaldera jest na wys. 3470 m n.p.m. Cała noc gapimy się na bulgoczące jezioro rozżarzonej lawy. Niewyobrażalne i straszne piękno!!! Następnego dnia nocujemy w campie, z którego widać kolejny czynny wulkan. Nyamuragira wybuchł w listopadzie i zieje ogniem do dziś. Promień wyrzutu ma 600 m a wys. 150 m. Z naszego namiotu wszystko to widać. Na szczęście jęzor lawy płynie w przeciwnym kierunku niż nasz camp. Od 1885 r. wybuchał 40 razy. Podobno to najaktywniejszy wulkan w Afryce. Kolejna noc nieprzespana :-) Jesteśmy po drugiej stronie pasma wulkanów Virunga, gdzie w Rwandzie Diane Fossey odkrywała goryle. W Kongu oswojonych do widoku ludzi jest 5 rodzin goryli. W naszym zasięgu są dwie może trzy. Dwie rodziny po 7 osobników i jedna największa Kabirizi (36 sztuk). Oczywiście o niej marzymy, ale to nie od nas zależy, do której rodziny pójdziemy. Modlimy się, żeby nie padało. Są to żywe zwierzęta żyjące na wolności, więc nie wiadomo, kiedy i czy je spotkamy. Pobudka 6 rano. Pierwsza dobra wiadomość - piękna pogoda. Druga... idziemy na spotkanie z rodziną ... Kabirizi!!! Bladym świtem kilku tropicieli rusza do lasu w poszukiwaniu goryli. My wyruszamy później, gdy już mniej więcej wiadomo, gdzie one obozują. Jesteśmy w kontakcie radiowym z tropicielami. Nasz przewodnik wycina maczetą ścieżkę w niesamowicie gęstym i wilgotnym lesie. Czasem i tak wpadamy po pachy w kłębowisko lian. Po 1,5 godz. Lila wypatruje pierwszą owłosioną, czarną łapę! Największe marzenie Lili (...goryla daj mi luby...) zbliża się do nas. Wzruszenie jest potężne!!! 2,5 letnie cztery gorylki, 2 metry od nas rozrabiają na zwalonym pniu drzewa. Pod nimi mamusia z 2-miesięcznym oseskiem. Wkoło na drzewach pozostałe osobniki. Głowa rodziny, tzw. silverback - potężny samiec obżera się eukaliptusem i dzikim selerem. To prawdziwy King Kong. Jeden z maluchów spada z bambusa niemal wprost nam pod nogi. Siadamy na ziemi i nagle młody samiec wynurza się z wrzaskiem z gęstwiny. Patrzy Lili prosto w oczy. 2 metry od nas. Zastygamy. Ponieważ mamy na twarzach maseczki (goryle są bardzo wrażliwe na nasze ludzkie choroby), więc nie słychać naszych krzyków ekstazy. Jurkowi pot zalewa oczy, a Lili - łzy. Prawie się dusimy ;) Ciężarna mamusia obejmuje swojego 3-letniego malca. Tuli go i całuje. Lila dosłownie popłakała się z radości. A Jurek wyglądał na najbardziej zadowolonego samca w okolicy :-) To z pewnością najgłębiej i najpiękniej przeżyta godzina naszego życia w otoczeniu zwierząt. Chciałoby się tam zostać, no może nie na zawsze, ale na długo! Gorylki nie są jednak łatwe. Można z nimi spędzić tylko 1 godzinę. A to wszystko kosztuje jedyne 500 $ od osoby! Po powrocie skonani fizycznie i pełni wrażeń śpimy dosłownie 2 dni. Śnią nam się, oczywiście, goryle! A jeszcze czekał nas przejazd przez wioski kongijskie, gdzie tłumy dzieci porzucały lekcje w szkole i biegły za naszym pojazdem. Może choć zaliczą im to jako WF? Kongo to creme de la creme naszej wyprawy. Oczywiście za krótkiej. Ale piszecie, że mamy już wracać, bo tęsknicie. No, no ...:-) Zatem wracamy Dwoje MUZUNGU - Lila & Jurek. |
|