Big 5 & The Indian Ocean 19.01-15.02.2014 |
|
28.01.2014 Safari - wersja autorska Jurków Uwaga! List kierujemy tylko do tych, co czytają w języku suahili. Karibu! Afryka dzika - wysiada przy Waszych opisach walki z zimą. Ale tak naprawdę tylko jednego Wam zazdrościmy - zimnego piwa :-) Tymczasem angielski wyrzuciliśmy do bambusowego kosza i ostro wkuwamy suahili. To mieszanka niemieckiego, bantu i arabskiego. Cała wschodnia Afryka mówi tym narzeczem. Bez tego daleko w gląb lądu nie dojedziemy. Tu już w grudniu zaczęła się pora deszczowa. I od razu poczuliśmy, co znaczy wjechać w rozmoknietą afrykanską drogę. Po osie zakopaliśmy naszego jeepa w błocie. I tylko Lili siłą mięśni, a Jurka siłą woli - wypchnęliśmy go na drogę. Słowem Hakuna Matata i pole pole. Widzimy, że nic nie robi na Was już wrażenia. Nawet nasze bara bara. Zabieramy więc Was w podróż - marzenie każdego Białego Myśliwego. Safari na pewno dostarczy wam rozgrzewki w zimowe wieczory. Nam adrenalina skakała cały czas. Jedziemy przez Rift Valley, które ciągnie się przez 8 tys. km, od Turcji przez Etiopię i Kenię. Wkoło wulkany i Masai land. Według wierzeń Masajów, Bóg wszystkie krowy dał Masajom. Jeśli ktokolwiek z Was ma choćby jedną sztukę, to tylko przez przypadek. I tak ta krowa należy do Masaja! Drzewa-skarpety (od ksztaltu wiszących tu gniazd) i drzewa kiełbasiane (od ksztaltu olbrzymich owocow) rosną na polach ryżowych. Wjechaliśmy na porośnietą trawą i akacjami, słynną i obfitą w zwierza Serengeti!!! Na safari przede wszystkim trzeba się odpowiednio ubrac! Od razu ruszyliśmy do szatni. Tam leżało już i wisiało sporo skór. Futra, które każda kobieta chciała by mieć na sobie - żółte w ciemne cętki. Przepiękne lamparty!!! Potem te futra spokojnie wskoczyły na drzewa i odwróciły się do nas paszczami. Odechciało się nam je przymierzac. Futra się nam przyglądały. A miały na co patrzeć - 30 jeepow, 120 ludzi i ... 4 lamparty. Przed naszym samochodem z godnością przeszły dwa ptaki sekretarze. Tak je zwą, bo podobno wygladają, jak każdy tanzański urzędnik - biała koszula, czarne spodnie i długopis (pióro) za uchem. Spotkaliśmy grupę z Polski. Też bialo czarną. Sa tu już od jesieni. Wszyscy ze wsi. Przylecieli na wlasnych skrzydłach, jak tylko ich młode nauczyly się latac. Tak, to bociany! Rozganialiśmy całe stada impali, wszelkich gazeli, antylop i innych sarenkopodobnych. Przejeżdżaliśmy przez stadniny zyraf. Patrzyły na nas jakoś tak z góry :-) Rodzinka 40-tu słoni przyszła wprost pod koła samochodu. Otrąbiły nas! Słoniki, takie słodkie maluszki, że nic, tylko na lańcuszek i na szyję zawiesić. Każdy po 1,5 tony. Lila w końcu zrezygnowala z wisiorków, bo maluchy stale taplają się w błocie, albo mama naciera je piachem i trawą. I nawet jak na Lili standardy są za brudne. Najtrudniejsze na safari wcale nie było tropienie zwierząt, ale to, że pęcherze musieliśmy zawiązac na wielki supeł. Cały dzień nie pozwolono nam wyskoczyc w krzaki! Byliśmy już nieźle głodni. Nasz przewodnik pojechał więc śladem kupy lwa. Już prawie dopadliśmy kiełbasiane drzewo. Niestety, nie byliśmy tam pierwsi. W cieniu leżało 9 lwic z młodymi, na drzewie jeszcze dwie. A'propos kupy. Na naszym buszkampie, czyli w noclegowni, były takie jakby chomiki, których kupa jest podobno dobrym (?) lekarstwem na epilepsję. Tylko trzeba się przemóc :-) Antylop gnu jest tu ponoc 2 mln, a może i więcej. Jeden milion to sami widzieliśmy. Właśnie trafiliśmy na doroczną Wielką Migrację. Te dzikie bestie (ang. Wildebeest) co roku o tej samej porze pokonują ten sam szlak. Lato spedzają na Masai Mara w Kenii, od grudnia migrują na Serengeti do Tanzanii. Tu się masowo cielą. W kwietniu wracają do Kenii. I tak w kółko, co rok. Jurek najbardziej chciał upolowac geparda. Nie było łatwo. Bo gepard to najszybsze zwierzę świata, 120 km/h wyciaga. Jurek przy nim to żółw. Ledwo dyszkę na godzinę daje radę. Naszukaliśmy się, ale w końcu w trawie na wzgórzu, pod drzewem leżaly dwa. Cudo! Lila najbardziej gustuje w Simbie - wielkim ryczącym z grzywą. Biedaki - te to już życia nie mają, jak się o nich blade skóry dowiedzą. Zaraz masowo gnają w samochodach z podniesionym dachem na polowanie z fotoaparatami, telefonami komórkowymi, smartphonami, tabletami... Na dnie krateru Ngorongoro upolowaliśmy trzy czarne nosorożce. Bardzo rzadkie zwierzę. W Tanzanii jest ich tylko ok. 30 (teraz o 3 mniej:-) To bylo prawdziwe "spotkanie dalekiego stopnia". Czarne, prehistoryczne pancerze prychaly na nas z odleglosci jakichś 400 metrow. I tak to wszystko się działo przez parę kolejnych dni. Po ang. to się nazywa game drive. Czyli taka gra - raz my oglądamy zwierzaki, raz one nas. W końcu nasz samochod rozkrecił się na śrubki. Skończyły się pieniądze i zapasy jedzenia. Zjedliśmy ostatnią miskę fasoli, czyli ugali - najbardziej podstawowego tanzańskiego dania :-) A przed nami jeszcze cała doba. Bingo! Znalezliśmy w aucie paczkę ciastek. Ale... zapomnieliśmy zakręcić szyby. I safari wskoczyło nam do środka. Dwa pawiany, każdy wielki jak Lila, porwały to, co mieliśmy najcenniejszego - nasze ostatnie Princepolo. Żal ścisnął nam gardło. Głód zajrzał w oczy. Wieczorem na kempinu zjawiła się hiena. Zawyła i spytała: "Czy już?" Obsiadły nas muchy. Zleciały się sępy. I to był prawdziwy koniec naszego safari. |
|