Syberia: Ałtaj & Tuwa 29.07.-29.08.2011 |
11.08.2011 Kemerovo, Rosja Ałtajskie bezdroża
Jedziemy przez ogromna zieloną łąkę. 1/3 obszaru Polski. Górskie rzeki: Katuń, Czuja, Bija w Ob się zamieniają. A każda jak Wisła szeroka. Góry i śnieżne szczyty po horyzont. Stepy. Całe pastwiska przechodzą znienacka przez drogę i zostawiają krowie placki. Często "rogatki" leżą, stoją, trawę żują, na środku drogi się opalają. Nieprzebrane stada koni wkoło. Fioletowa miodunka przy drodze tak pachnie, że spadamy z motocykla. Nad nami sokoły (jeszcze nie sępy). Z norek w ziemi wystają ni to susły, ni świstaki. Więc pewnie są to susłaki :-). To cały Ałtaj właśnie. Całkiem nas już przerobili. Po rusku myślimy i do siebie gadamy. Po ałtajsku zaczynamy gaworzyć. A tu mają 4 dialekty. My właśnie piąty tworzymy. Żywimy się tez po ałtajsku - cedrowymi szyszkami. Jak tak dalej pójdzie, sami jelenia ustrzelimy :-). Dzisiaj obdarowano nas surowymi ogórami i koprem. Chyba mamy je sobie ukisić :-). Koper zjedliśmy. Ogóry zakąsiliśmy z wódeczką. Bieriozka się nazywa. Brzozówka po prostu :-) A i tak najlepsze jest sało, czyli wędzona słonina. Trzyma się to za pazuchą i wyjmuje, jak trzeba. A trzeba stale, bo wódka też jest stale :-) Za dużo ludzi poznaliśmy. Rozmowy z nimi same szkody nam przynoszą. Każdy wskazuje, co jeszcze mamy zwiedzić. A my naiwnie wszędzie tam jedziemy. Ałtajcy mówią, ze 5 lat trzeba, by Ałtaj zjechać. To już wiecie, kiedy wrócimy do domu ?! ;-) Spora dawka off roadu i adrenaliny. Pupy mamy dobrze wymasowane. Jurek zamarzył o wspinacze wysokogórskiej. Ale po co taszczy ze sobą motocykl? Lila zdecydowanie twierdzi, że łatwiej tam iść, niż pchać motor przez te wertepy. Zwłaszcza, że to Lila pcha, Jurek usiłuje jechać. Zanim dotarliśmy na Dziewicze Jeziora zaliczyliśmy taką glebę, że Lila w błotnym spa po szyję. Teraz to przecież modne, nie? :-) W Wąwóz Wodospadów opuszczamy się jak po linie. Pionowo w dół. Jurek i motor zachwyceni. Lila obiecuje na kolanach do Częstochowy iść, jak żywo z tego wyjdziemy. Wyszliśmy. Słowo się rzekło. Gdzie głowę skręcimy, tam wodospad. Ponoć jest ich tu 100. Wiszące mosty i cerkwie nad przepaściami! A wieczór, jak co wieczór - BANIA (nie chodzi wcale no ... wiecie o co). Toż to typowa ruska bania. Nagrzana drewnem bieriozek i sosonoczek. Chyba doświadczymy, w jakiej temperaturze smaży się ludzki tłuszcz (skąd u nas tłuszcz?):-) Za to poranek w szynomontażu (wulkanizator). Opona przebita pierwszy raz. Sypiamy w ałtajskich czadyrach (jurtach całych z kory) lub aily (całych z drewna). Energia dobrze się tu kumuluje, jak w piramidach, świetnie się tu śpi. Zresztą po całym dniu jesteśmy zmęczeni, jak nie wiem co! Dziś śpimy w szamańskim miejscu: Oj Bok - po ałtajsku: koński grzbiet. Wkoło szamańskie lasy, gdzie ludzie wieszają wstążki, kłaniają się swoim bogom i żywiołom. Niedaleko znaleźli kości już nie Neandertalczyka, a jeszcze nie człowieka. Niemcy badają jego DNA. Aż strach pomyśleć, od kogo możemy pochodzić:-) Jedziemy na czuja. Lila: Hurra, w końcu asfalt! Wjechaliśmy na Czujski Trakt, wiodący prosto do Mongolii (dla nas nie tym razem). Ałtaj jest wystarczająco piękny i jest co robić. Pełno tu petroglifów i kurhanów. A Jurek ugania się po stepie za kamiennymi babami (kamienne posągi, idole). Już mu jedna, żywa (i to jak żywa) nie starcza :-) PRZEŻYWAMY prawdziwą ekstazę. A krowy PRZEŻUWAJĄ trawę. Wot, szczęśliwe! O Boże, kakaja krasota! I kto to wsio zdjełał? Autor, autor, autor! |