Kaukaz 15.08.-13.09.2009 |
05.09.2009 Poti, Gruzja
Dorogije druzja, sewodnia Gruzja. Tbilisi boskie jak Buenos. Z tym, ze do Buenos Aires dotarliśmy prędzej, bo w ciągu doby. A tu - po 2 tygodniach. Po tych wszystkich cudach Armenii trzeba nam przede wszystkim porządnego mycia. Wiec Tbilisi by night. Oczywiście czerwone wino i bania (nie, nie, tym razem chodzi o łaźnie) w starym meczecie. Podobno Puszkin kąpał się w tej samej wannie co my. Jurek na widok tuszy masażysty chce nawiać. Wyszorowani wieczorem zasypiamy jak niemowlaczki. Oj, ciężko nas doświadczają bracia Gruzini. Drogi - szczątkowe. Oznakowania, gdyby nie ludzie - ciężko trafić. A wieczorem ... przyjeżdżamy do centrum winiarstwa gruzińskiego, do Kaheti. Nocleg u policjanta - przemiłego. Za to w domu ... trup! Na szczęście w salonie, nie w naszej sypialni. Wielki portret Stalina znad pianina!!! Zresztą Stalin w każdej wsi. Cóż, upijamy się winem. Następnego dnia jedziemy na tzw. Gruzińska Drogę Wojenną. Na północ pod szczyt Kazbegi. Pod szczytem monastyr. Jurek, zaprawiony w bojach, oczywiście chce wjeżdżać. Lila dostaje skrętu kiszek, zamyka oczy i wzywa na pomoc Wszystkich Świętych. Hurra! Wjechaliśmy. Ale z powrotem Lila wybiera bieg z przeszkodami za motorem. Na dole Gruzini czyhają z wódką. Tego nam było trzeba!!! Kaski zamieniamy na gruzińskie czapy baranie (kolekcja rośnie) i tak gnamy dalej. Oj, piękny ten Kaukaz! Gori - sam matecznik najbardziej znanego w świecie gruzińskiego drania. Tu się urodził i teraz wszystko nazywają od jego nazwiska. Muzeum bojkotujemy - tylko tyle możemy zrobić. A wieczorem ... cóż - znów trzeba wypić, bo jakże inaczej, gdy śpi się na ulicy Stalina. Nucimy "Herbaciane pola Batumi" Filipinek i przygodę gruzińska kończymy w portowej knajpie na plaży. Dziś prom do Odessy. Jak dotąd na liczniku 8163 km. |
|